Bycie Ślązakiem to piętno czy prestiż?

Różnie w różne dni o tym myślę (śmiech). Generalnie jest dobrze, ale wkurza mnie w Ślązakach kilka rzeczy i zawsze o tym głośno mówię. Ale ważne, żeby mieć punkt odniesienia. Podstawą w życiu jest posiadanie korzeni, nie tylko w sensie mentalnym czy takim stricte fizycznym, czyli rodzinnym, ale również metafizycznym, do których można się odnieść, szczególnie jak uprawia się zawód artystyczny. Z jednej strony jest łatwiej, a z drugiej strony – jest to obciążenie. Czasem więc jest fajnie być Ślązakiem a czasem nie. Jestem za, a nawet przeciw (śmiech).

 

Pana mama rzykała, żeby nie dostał się pan do szkoły aktorskiej. Czy na Śląsku dalej lepiej robić na grubie niż w teatrze? Czy coś się zmieniło w postrzeganiu twórców, artystów na przestrzeni lat?

Mama za każdym razem prosi mnie: nie godej już tego (śmiech). To się zmieniło. Myślę, że mamy na to wpływ również naszymi śląskimi spektaklami. Ludzie znają aktorów nie tylko ze sceny, ale też z ulicy, ze sklepu, z tramwaju i potem nie widzą na scenie ufoludka, który przyjechał z Warszawy  albo Sosnowca (śmiech), tylko naszego synka albo dziołcha, którzy są z tej ziemi i którzy mówią śląskim językiem. Wtedy taka matka albo ojciec pomyśli sobie no to może fajnie, że mój synek pójdzie do szkoły teatralnej zamiast robić na grubie czy nawet zostać prawnikiem. Może dorabiam ideologię do tego, ale myślę że to istotne – my jesteśmy z ludu i mówimy o tym, że jesteśmy z ludu i z tym ludem się fraternizujemy.

 

 Jak wyglądała młodość na Śląsku kiedyś, jak wygląda teraz?

Młodzi na Śląsku mają teraz dużo lepiej, bo warunki zmieniły się w całej Polsce, ale w związku z tym pojawił się pewien problem. Młodzi nie potrafią się do końca określić, czego chcą, mają wszystko w zasięgu ręki, podane na tacy. O nic nie walczą, bo nie są tej walki nauczeni. Dlatego mają kłopot ze zdobywaniem czegokolwiek, walką o siebie za  wszelką cenę, tak, jak myśmy to robili. Po prostu czekają na coś, a to samo nie przyjdzie. Maciek Pieprzyca opowiadał mi o pewnym znajomym filmowcu, który był fantastyczny na studiach i wszyscy wróżyli mu karierę na miarę Coppoli, a on nagle zniknął. Kiedy Maciek po jakimś czasie miał przegląd swoich filmów w pewnym małomiasteczkowym domu kultury, podchodzi do niego szef tamtejszego DKF-u i okazuje się, że to właśnie ten zaginiony następca Coppoli. Maciek zdziwiony pyta go: Stary co się stało, przecież ty miałeś takie filmy robić? A on mu odpowiada: No nikt do mnie nie zadzwonił. No i młodzież właśnie taka jest – nikt do nich nie dzwoni, więc nic nie robią. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, ale w moim odczuciu to problem pokoleniowy.

 

Co Pan myśli o panującej aktualnie modzie na Śląsk?

To fantastyczne, że nie wstydzimy się godać i że godanie jest trendy. Ta moda musi być jednak mądrze podsycana, inaczej wymrze, nie wystarczy wydanie kilku książek i zaprojektowanie serii t-shirtów. Trzeba skodyfikować język śląski i zacząć nauczać go w szkołach. 

 

Pana spektakle są niczym lustro, w którym Ślązacy się przeglądają. Co w nich ujrzą?

Mamy ogromną potrzebę poznania swojej historii i przerobienia pewnych, czasami kontrowersyjnych, tematów. Robię to od wielu lat. Ze wszystkich moich śląskich spektakli w „Drachu” jest najwięcej kontrowersji, ale dlatego, że tak to opisał Szczepan Twardoch. Te ludziki, które się pojawiają w powieści, które wciąż powtarzają te same błędy – nad nimi wisi jakieś fatum i są często tacy niefajni, ale dlatego, że są ludźmi. Najwyższy czas tak właśnie rozmawiać o Ślązakach – że są ludźmi. Mówmy o ludziach, którzy są Ślązakami, a nie o Ślązakach którzy są przy okazji ludźmi, więc to jest najistotniejsze, by przestać na nas patrzeć z perspektywy tego plemienia, tylko z perspektywy dalszej, z perspektywy gwiazd. Jesteśmy przecież takimi samymi ludźmi jak na przykład mieszkańcy Brazylii czy Kamczatki. Ślązakami jesteśmy przy okazji. Mamy kilka cech fajnych, a kilka niefajnych, jakieś przyzwyczajenia i po prostu jakąś swoją melodię. Natomiast przede wszystkim jesteśmy ludźmi i o tym opowiadajmy, bo nie mamy się czego wstydzić. Jesteśmy Europejczykami dziesięć razy bardziej niż reszta Polski, bo u nas ta Europa była od dawna. Wystarczy spojrzeć na konflikt pomiędzy Korfantym a Piłsudskim. Korfanty, który był posłem Reichstagu, znał kilka języków, znał Europę od podszewki i Piłsudski, który miał zupełnie inne spojrzenie na świat i Polskę, bo miał dużo mniejszą perspektywę.

 

Gdybym nie był Robertem Talarczykiem – aktorem, reżyserem, dyrektorem – byłbym…

Górnikiem na kopalni „Wujek”, pewnie już na emeryturze (śmiech). Swego czasu spotkałem kolegę z podstawówki, który od pięciu lat był już emerytowanym górnikiem. Zapytał mnie, co ja porabiam i gdy usłyszał, że pracuję w teatrze, postanowił zaprosić mnie na piwo i nawet mi je postawić, bo myślał, że z racji bycia artystą pewnie mnie nie stać.

 

 Jakie jest Pana marzenie zawodowe?

By publiczność trwała nadal przy Teatrze Śląskim. Chcę także zrobić spektakl na podstawie cudownej powieści „Utopek” Antoniego Libery. No i żeby zrobić duży, biograficzny spektakl o Korfantym.

 

I tego Panu życzymy.