Pierwszy raz trafiła w moje ręce książka Krajewskiego. "Miasto szpiegów" rozpoczyna się w 1933 roku, kiedy Edward "Łyssy" Popielski na zlecenie swych przełożonych trafia z Ritą i Leokadią ze Lwowa do Gdańska. Od razu natyka się na tę mroczną stronę miasta. Portowe uliczki tętnią nędzą i przemocą, a Bałtyk pochłania kolejne ofiary, bo widziały za dużo...
Autorowi udało się fenomenalnie oddać klimat międzywojnia. Słowa i składnia, którymi operuje dodają powieści smaczku, to taka wisienka na torcie. Styl nie jest przesadzony, wszystko tu „gra i buczy”.
Dostajemy barwnie zarysowane tło i bohaterów. Podejrzewam, że każdy gdańszczanin odnajdzie tu dobrze znane sobie miejsca. Trzeba przyznać szóstkę za research. Opisy obyczajów i świąt z różnych sfer społecznych, portrety bohaterów obracających się w wielu kręgach społecznych, „żywe” miejsca akcji (obskurne nadmorskie knajpy, eleganckie kurorty, tętniące życiem miasta), czarują czytelniczą wyobraźnię.
Jak przystało na kryminał, nie zabrakło napięcia, które momentami „wbijało w fotel”. Czytelnik znajdzie tu działania pod przykrywką, szyfry, podwójne tożsamości, czyli wszystko to, co powinna dawać powieść szpiegowska.
Czytając, miałam wrażenie, że autor wciela się w operatora kamery, każda scena była dopracowana.
Nie zabrakło też brutalnych fragmentów: są opisy wstrząsających aktów przemocy, które, jak pisze sam autor, są poparte historycznymi wydarzeniami.
Na pewno sięgnę po inne książki o Łyssym.