Już na samym początku jest „Bum!”: ni stąd ni zowąd zatrzymuje się serce piętnastoletniej Miriam. Udaje się ją uratować, ale nikt nie wie, dlaczego jej ciało tak zareagowało i na co. Lekarze nie są w stanie powiedzieć, czy to się nie powtórzy. I czy to samo nie spotka siostry Miriam. Narracja budowana jest na myślach Adama, z perspektywy ojca dziewczynek, męża Emmy, który poświęcił swoją karierę akademicką, by żona lekarka mogła rozwijać swoją. Ten, jak by nie było, ciągle nietypowy podział ról, autorka ukazała poprzez drobne komentarze i reakcje otoczenia. Głównym wątkiem fabuły jest lęk o życie i zdrowie córek, lęk przed śmiercią i to, co robi on z człowiekiem. Dosłownie zapuszczamy się w zakątki głowy Adama, gdzie odkrywamy jego myśli: te czasem niechciane i takie, których nie chcemy wypowiadać. Momentami świadomość Adama nie kontroluje ich kierunku. Domyślam się, że każdy z nas tego doświadczył. Nie ma tu wartkiej akcji, cały jej filar opiera się na psychologii, refleksjach i po prostu codzienności. Autorka daje Adamowi możliwość bycia sobą, wraz ze wszystkimi obawami, błędami, pomyłkami, wadami. Wraz z nim odkrywa najgorsze obawy rodziców, z którymi trzeba żyć. Bohaterowie wykreowani przez Moss są prawdziwi, brak tu literackiego przerysowania. Powieść na pewno wyjątkowa…

I faktycznie piękna.