Oj, czekałam na taką perełkę, czyli Adam Bodor i jego „Ptaki Wierchowiny”… Książka z gatunku tych, które ciężko opisać, a nadal w niej tkwię.

Jej lektura to odkrywanie nowego lądu, wejście w jakąś analogiczną rzeczywistość. I niby strach przed nieznanym, i niby zachwyt, i coś wciąga i wabi – słuszne jest tutaj porównanie do serialu „Twin Peaks”.

Daleko od zgiełku miasta, tam gdzie góry i gejzery, szukaj, czytelniku Wierchowiny. Tu wszyscy się znają: brygadier, fryzjerka, szynkarz, duchowny, sklepikarz. A rządzi Anatol Korkodus „władca” zbiorników wodnych. Iluzją jest twierdzenie, że na Wierchowinie wieje nudą, bo tylko woda wyznacza rytm, jej regulowanie, kontrolowanie i dostarczanie. Tajemnicą Wierchowiny, która burzy spokój natury, są nieobecność ptaków, przeszywająca cisza i nadprzyrodzone zdolności postaci. Tu strach wszystkim powoduje… bo jedyne do czego zmierzają bohaterowie, to śmierć…

Autor stworzył wyjątkowy świat, na granicy realizmu i magii. Trochę jak w strasznej baśni, emocje postaci rzutują na czytelnika. Poprzez feerię charakterów i nagłe przeskoki w czasie akcji powieść staje się wymagająca. Poetyckie opisy krajobrazu i natury są nagrodą, bo: „Cały ogród wypełnia zielone brzęczenie, bzyczenie. Kiedy zamykam oczy, rozlewa się we mnie nierozumna radość, opanowuje moją duszę. Łagodnie kołyszę się nad tym wszechświatem…”

Dla mnie książka trudna, ale równocześnie piękna. Takich emocji nie spotyka się na co dzień.