URZEKAJĄCE ZNISZCZENIE, czyli historia pewnej miłości

Katarzyna Chwałek-Bednarczyk

Urodzony w Halloween, od zawsze był zawieszony gdzieś pomiędzy dwoma światami, od czasu do czasu znajdując wyłom, by zwiedzić któryś z nich. Mało jest rzeczy, którymi się nie zajmuje – pisze, szeroko działa na gruncie sztuki i kultury, jest instruktorem różnych warsztatów, wykładowcą i tanatopedagogiem. Natomiast wszystkie drogi Adama Michniewicza, bo o nim mowa, od zawsze zmierzały w kierunku zgłębiania tego, co pozornie martwe, tajemnicze i osamotnione, wszystkie jego drogi zmierzały w kierunku urbexu.

Źródło: archiwum prywatne

Urbex, czyli urban exploration to eksplorowanie zazwyczaj opuszczonych, niewidocznych lub niedostępnych budowli. Tam, gdzie zwykły turysta dojrzy ruiny, urbexer zobaczy fascynujący i mroczny przedmiot eksploracji. Być może ta swoista pasja zaczęła w Adamie dojrzewać, kiedy jako dziecko wałęsał się po cmentarzach, strychach, ogródkach działkowych i torowiskach. – Szukałem tam spokoju, mogłem odciąć się od zgiełku, naładować akumulator. Często chodziłem tam z książkami – mówi. Śmieje się, że zaczął uprawiać urbex zanim jeszcze poznał nazwę, tego, co robi. Z czasem zachwycił się filmami Tima Burtona, w których z każdego milimetra taśmy przebijał mrok i tajemnica, a większość akcji toczyła się w dziwnych i opuszczonych domostwach. Czytał, oglądał filmy, ale to były przygody, które przeżywał albo na kartkach książki albo na ekranie. Opowiadane na ekranie i kartach dzieł historie się kończyły, a on pozostawał z niedosytem.

Źródło: archiwum prywatne

Nie wie, w którym momencie postanowił przeżywać podobne przygody w świecie rzeczywistym. Być może przełom nastąpił, kiedy zobaczył Chateau de Nottebohm w trailerze książki Ransoma Riggsa „Osobliwy dom Pani Peregrine”, może kiedy zobaczył tam słowo pętla, będące określeniem miejsc opuszczonych, po wejściu do których można przenieść się w czasie – oczywiście, jeśli jest się osobliwym – i spotkać z ludźmi, którzy w tym czasie utknęli. Adam Michniewicz pomyślał, że chyba jest, a na pewno chce być, osobliwy i że będzie szukał pętli. Takie miejsca od zawsze zapraszały go do siebie otwartymi drzwiami, wybitymi oknami, wyłomami w murach, a on już nie miał zamiaru patrzeć na skrywane przez nie tajemnice przez dziurkę od klucza. – Zacząłem drążyć w Internecie i nagle odkryłem słowo urbex, które rozwinęło się w urban exploration. Pomyślałem, że to coś dla mnie… jeszcze jak zobaczyłem gdzieś opis, że nie jest to ani łatwe, ani bezpieczne to się zakochałem.

Źródło: archiwum prywatne

Ten rodzaj turystyki zdobywa coraz większe rzesze wiernych wyznawców, opowiadających o swoich zdobyczach na dziesiątkach stron internetowych lub nielicznych spotkaniach. Mówią, czego się można spodziewać i że nie jest to zabawa dla każdego. Opisują swoje rozczarowania, bo takie miejsca podlegają prawom przemijania, bardziej nieprzewidywalnym niż jakiekolwiek inne rzeczy na tym świecie. Mogą popadać w ruinę przez kilkaset lat, by potem w ciągu jednej chwili zniknąć na zawsze. Budynki w swoim bezruchu podlegają nieustannym zmianom: niszczeniu, burzeniu, przebudowywaniu, regularnemu wypruwaniu przez złomiarzy. Dlatego trzeba mieć ogromną odporność na rozczarowania chociaż – jak twierdzi Adam – to też ma swój urok. – Raz jechałem w Holandii 300 kilometrów z miejsca na miejsce i z pięciu lokalizacji zobaczyłem tylko dwie. Na jednej był już nowy dom, druga była całkowicie wyburzona, a trzeciej nie znalazłem, bo pomyliłem się o 100 kilometrów. Niektórzy urbexerzy odwiedzają miejsca kilka razy i dokumentują degradację, robią mapy. Nie są wandalami czy włamywaczami, ich działaniom przyświeca swoisty kodeks. Po pierwsze – nie dzielą się lokalizacjami. – Na początku swojej przygody nieraz próbowałem zapytać kogoś o ciekawe miejsca. W odpowiedzi słyszałem: “Nie. Jeśli jesteś urbexerem, zrozumiesz” i zrozumiałem. Ochrona lokalizacji przed niepożądanymi osobami ma chronić te miejsca. Po drugie, można wejść przez drzwi, jeśli są otwarte, przez dziurę w murze, przez okno, jeśli jest uchylone, ale już tego okna wybijać nie można, bo to swoisty gwałt na tym miejscu. – Trzeba mieć szacunek dla miejsca, historii, właściciela tego obiektu. Nie jest to rzecz dla ludzi nieodpowiedzialnych, chociaż mogłoby się wydawać inaczej, bo nieraz łamiemy prawo.

Źródło: archiwum prywatne

Byłem goniony, raz przekupiłem ochroniarza, żeby wejść do szpitala psychiatrycznego, a w spalonym domu w Kootwijk, który eksplorowaliśmy z kolegą, wezwano policję. Nawet nie próbowaliśmy uciekać. Szczęście, że córka właściciela wiedziała, czym jest urbex i że to nie włamanie tylko zwiedzanie. Skończyło się na mandacie za zakłócanie ciszy nocnej. W przypadku wpadki zawsze najlepiej powiedzieć prawdę, wyjaśnić, w 95% przypadków to działa. Po trzecie – urbexerzy nic stamtąd nie zabierają i nic nie zostawiają wedle zasady zabieraj tylko zdjęcia, zostawiaj tylko ślady stóp. Trzeba mieć dużo pokory, żeby wejść i uszanować to, co się zastało. Tego też mnie nauczył urbex – żeby zobaczyć, nie zabrać, obejrzeć, nie oceniać, sfotografować nie skomentować. Po czwarte, bezpieczeństwo jest najważniejsze. Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić, bo widzi się jakąś chwiejną drabinę lub druty, po których nie zawsze można się wspiąć. Stare schody nie mają barierek. Drewniane podłogi często są spróchniałe, więc wtedy chodzimy po belkach, nie po deskach. Trzeba mieć wiedzę, jak nie zrobić sobie krzywdy. Mam zawsze dwa telefony przy sobie, gdyby coś mi się stało. Jeden to starego typu Nokia z dobrym zasięgiem i zawsze pełną baterią, gdyby trzeba było wezwać pomoc, bądź nawet się pożegnać. Trzeba mieć jakieś latarki, najlepiej rozpraszające światło. To jest w końcu turystyka kwalifikowana, więc trzeba mieć wiedzę, sprzęt i umiejętności. Można iść w dżinsach, ale lepiej mieć odpowiedni strój, wysokie buty, maseczkę, ochraniacze. W uzdrowisku w Szczawnicy brodziłem na przykład w strzykawkach. Trzeba być również gotowym na to, by w awaryjnej sytuacji spędzić noc w takim miejscu, nawet bez dachu nad głową – kwituje. Kolejna zasada brzmi urbex to sport drużynowy, samotni jeźdźcy mogą narobić sobie kłopotów. Adam jednak, w większości przypadków, eksploruje sam, bo – jak twierdzi – w tych opuszczonych miejscach jest czas na refleksję. W grupie jest raźniej, ale samemu jest spokojniej. Nie trzeba być na kogoś uważnym, dbać o jego bezpieczeństwo i martwić się, czy dana lokalizacja kogoś zadowoli. – Zdarzało mi się eksplorować z innymi, ale wtedy jest zupełnie inaczej. Współdzieli się wtedy swój zachwyt, można zobaczyć jak ktoś inny patrzy na to miejsce, jaki ma wyraz twarzy, kiedy wprowadzam tę osobę w mój świat. Inspiruje mnie to i cieszy.

Źródło: archiwum prywatne

Adam Michniewicz spełnił swoje marzenie – zobaczył Chateau de Nottebohm w Belgii ze zwiastuna, który go zachwycił. Teraz ma nowe: dotrzeć w Czarnobylu, do miejsc, do których nie mają dostępu zwykli śmiertelnicy oraz zobaczyć słynną Isla de las Muñecas – Wyspę Lalek w Meksyku. Póki co, eksploruje Polskę, by dać tym miejscom ostatnią szansę, czasem nawet jedyną na oczarowanie, zachwycenie i rozkochanie w sobie. – To jest piękne, inne, to jest zniszczenie, ale urzekające. – podsumowuje. – W czasach, w których zewsząd biją nas po oczach rzeczy tylko ładne, zdrowe, śliczne, nowe, a to, co chore, brzydkie, brudne, kalekie, zniszczone, martwe jest ukrywane. Skryte w miejscach, w których ściany zrzucają skórę. Czasami wyobrażam sobie, że to jak w piosence „Zostawcie Titanica”. Wyobrażam sobie, że ci osobliwcy dalej są tam zatrzymani w czasie. Trzeba mieć tylko na tyle wrażliwości, żeby to zobaczyć…

…jeśli jesteście prawdziwymi eksploratorami – zrozumiecie.

 

Publikacja: 26-04-2021

Cookies

Ta strona wykorzystuje pliki cookies w celu zapewnienia maksymalnej wygody w korzystaniu z naszego serwisu.
⟶ Czytaj więcej