Marlon James i jego „Księga nocnych kobiet”, czyli literatura, która nie daje spać po nocach i przyprawia o ciarki na plecach. Autor wziął na warsztat prawdziwą historię buntu czarnych kobiet na jamajskiej plantacji.
Lilit urodziła się niewolnicą, ale od zawsze wyrażała niezgodę na ten stan. Ciemne moce jej wnętrza dają o sobie znać. Zielone oczy i posmak białej krwi w żyłach zobowiązują… Przemoc i ból panoszący się wszem i wobec sprawiają, że Lilit rozpoczyna nierówną walkę z panami na plantacji, jednak w rezultacie staje po ich stronie i tym samym naraża się na gniew czarnych kobiet. Jej lojalność wobec białego massa równocześnie jest zagrożeniem dla negra planujących zamach.
Autor kupił mnie niezwykłą narracją, wzbogaconą o slang niewolników, która – na początku trudna i niezrozumiała (czytelnik zastanawia się: Kto to tłumaczył?!) – w efekcie staje się nieodzownym elementem tej powieści. Do tego brutalność i wręcz smród zastosowanego języka. Aż chce się warczeć ze złości!
Nie pokusiłabym się o porównanie tej książki z żadną inną. Wulgarna niczym żule pod sklepem, ostra jak brzytwa i dosadna do szpiku kości! Lubię to!